wtorek, 9 października 2012

Chciałabym

Chciałabym tak wiele rzeczy. I tak wiele bym sobie życzyła aby się spełniło. Jakby się zastanowić nad tym, można z tych wszystkich marzeń uklepać i ustanowić nową osobę, zupełnie różną ode mnie, z innym mózgiem, z innym sercem. Marzenia są cudowne, sama gdyby nie one, pogrążyłabym się w rozpaczy. Staram się nie zauważać czerni dookoła mnie, mając w głowie złudne wrażenie, że po tym wszystkim jednak czeka na mnie jakieś światło, coś sensownego dla odmiany. Muszę to znieść, kolejny etap życia, o którym zapomnę, zapiszę w pamiętniku żale i pretensje do całego świata i każdej rzeczy na tym świecie, a potem zapomnę. Tak łatwo się zapomina o problemach.
Cel, cel, cel... Ale, do cholery, jaki ja mam cel?
Do tej pory nigdy nie zdarzyło się nic, na zasadzie "dzisiaj postanawiam - jutro to jest". Bo wszystko co dobre zaczęło się przypadkiem, skończyło, kiedy zaczęłam o to zabiegać.
Może i w tym szaleństwie jest metoda.Więc nie wiem, czy dostanę się na studia, nie wiem, czy zdam prawo jazdy kat B. Nie wiem, czy spotkam miłość swojego życia, nie wiem czy tego stycznia spadnie śnieg i czy w ogóle go dożyję. Jedna wielka niewiadoma nakreślona przed moimi oczami. Teraz jest źle, mega źle, ale ja tego nie widzę, niech mnie to zżera. Nie zwalczę tego teraz. Bo na końcu drogi błyszczy coś nieuchwytnego. Coś na czym mi zależy.

Zostawiam tu więc swoje wątpliwości razem z tym: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=JFpKwQBkJqQ

sobota, 22 września 2012

Ścisły umysł marzyciela i orbitale antywiążące w sercu

Ktoś mądry powiedział (kojarzy mi się z Pratchettem, ale nie chciałabym popełnić błędu), że szkoły to niezwykłe miejsca. Ludzie przychodzą do nich, myśląc że wiedzą wszystko. Wychodząc ze szkoły mają wrażenie, że nie wiedzą nic. Stąd ciekawy wniosek: Wiedza jest suszona i magazynowana w szkołach.
Mnie moja szkoła zmieniła. Byłam bardzo nieogarniętą osobą, inteligentną, ale mało konkretną. Tymczasem jakoś stępiłam swoją wrażliwość, twórczość. Wszystko u mnie teraz jest takie proste, klasyczne. Nienawidze czytać rozważań filozoficznym, stałam się umysłem ścisłym, ale jakoś nie zauważyłam, aby mnie to jakoś szczególnie męczyło.
Czekam aż ten okres się skończy. Bo jeszcze jestem nikim i to mnie męczy. I jakoś wszystko jest, bo jest. Przestałam się zastanawiać po co, dlaczego i dla kogo. Wszystko co jest ponad to, co akceptuję i przyjmuję do swojej wiadomości, niesamowicie mnie irytuje. Potrzebuję kogoś kto mnie pocieszy. Ale mądrych gadek o sensie Wszechświata i o tym, że najważniejsi są inni ludzie bo <tu referat> nie zniosę.
Twisted logic. Wszędzie. Im bardziej czytam o świecie, o antyneutrinach i elektronach niewiążących, tym mniej wierzę w cokolwiek.
Pusty umysł ścisły, który wyrósł z takiej okropnej marzycielki, która traci rozum na widok faceta, któremu powierzyła serce.
Taa, moje serce i jego szalone wloty. Florence Welch śpiewa
Cause I am done with my graceless heart
So tonight I'm gonna cut it out and then restart 
a ja jakoś nie mam zamiaru. Mimo wszystkich wątpliwości, wszystkich demonów dnia codziennego, wszystkich źle rzuconych słów, jeszcze nie mam ochoty pozbyć się nagromadzonych w sercu problemów. Jest mi z tym ciężko i bardzo chcę aby jakiś Książę Piekny z Bajki wziął mnie w ramiona i pocieszył, potwierdził, że kiedyś wszystko będzie dobrze. Ale to moje demony, moje wątpliwości. I je trzymam, choćby mnie miały za parę dni zjeść żywcem, a kości podpalić na Stepach Akermańskich. 
Cierpię na niedostatki koronkowych ubrań, pieniędzy, ładnych chłopaków, czasu na spotkanie z przyjaciółką, ale kiedyś może się ułoży. 
Bo przecież bywało gorzej. 
I może i jeszcze będzie gorzej.
Nie nazwałabym tego nadzieją, nadzieja ma strasznie biblijny wydźwięk. 

środa, 12 września 2012

To tylko śmieci

Tyle drobnych pojedynczych szpilek. Tyle niby błahych spaw, ale z dnia na dzień zdaję sobie sprawę, jak bardzo te szpileczki odrywają mi rozum, poczucie czasu, humor, pewność siebie, nadzieję i cierpliwość od siebie. Jak bardzo rozrywają mnie na kawałki. Drobne sprawy, dzięki którym nie mogę się czuć szczęśliwa (przez które?). Niby nie można umrzeć od własnych myśli, ale oszaleć już tak. Nim się obejrzę zostanę rozłożona na atomy przez szpileczki, igiełki i agrafki. Jestem zabiegana, jeeej. Przez to zabieganie nie czuję, że jestem niewyspana. Maskuję bardzo niskie ciśnienie i bóle głowy kofeiną. Ale to tylko do maja, potem przez trzy tygodnie będę spała. Muszę pokonać granice swojej wytrzymałości (brzmi to jakbym planowała zdobyć ośmiotysięcznik, hej!). Tylko się trzymać. I przestać uprawiać filozofię. I uodpornić na igiełki.
Ale ciężko jest się uodpornić na igiełki, kiedy nagle ktoś przychodzi z kilofem i rozrywa mi serce na kawałeczki. A ja latam po całym bożym świecie, zbieram rozrzucone siłą uderzenia kawałki i próbuję na nowo je ukoić. Nie lubię takich niespodzianek.
Nie po to odpoczywałam od pewnych ludzi, aby spotkać ich w najmniej przewidywalnym momencie dnia, w co prawda, przewidywalnym miejscu (bo tych ludzi, a właściwie jednego ludzia najczęściej widziałam tam). Ja się nie bawię w takie chore gry. Nie wiem z kim, z Bogiem, czy z chochlikami czy z przeznaczeniem (w żadną rzecz nie wierzę, khy khy). Ale to dziwne, bo ja naprawdę chcę odpocząć. Bo rana ciągle drapana, podrażniana różnymi materiałami nigdy się nie zagoi.
Nie potrafię nienawidzić, ale jak kocham, to uczucie mnie niszczy. Więc albo schodzę czym prędzej z miejsca rażenia (taaak, właśnie tego nie zrobiłam - pozwoliłam sobie na możliwie jak najdłuższy kontakt z Panem Stresującym), albo gram zimną sukę, w sensie. WTF JA GO NIE ZNAM. Bo i tak można, do momentu. Do momentu pierwszego kontaktu wzrokowego. Bo jak zachować spokój, pełnię władz umysłowych i zdolność do rozwiązywania zadań z wzorami skróconego mnożenia, kiedy taki KTOŚ się chamsko i z przesadnym uśmiechem na mnie patrzy. Nie umieeeeem. Przywiązałam się do niego. Szczerze, zawsze szybko mi przechodziło. Miesiąc odosobnienia, nie myślenia wystarczył.
Następnym razem może być lepiej.
Bo dla niego wizyta tutaj to powrót na stare śmiecie, sentymentalne bzdury. Miejsca, które wspomina się z łezką w oku. W których zostawiło się wspomnienia i tylko wspomnienia. Dla mnie to nie śmieci, ja muszę dalej zmagać się z nimi i myśleć, że coś jeszcze zostało normalnego w moim życiu.

poniedziałek, 10 września 2012

Rozharatać, rozklepać i udusić.

Czyli początek nowej drogi życia. Nie wyszłam za mąż, ale chyba rozpoczęcie klasy maturalnej niesie ze sobą gorsze konsekwencje niż zawarcie związku małżeńskiego. Bo tyle wszystkiego, dobrze przypuszczałam myśląc, że nie będę miała nawet czasu pomyśleć o sobie. Tak więc nie ogarniam sobie w pierwszych-lepszych ciuchach wyciągniętych ciuchach z szafy (sic! chciałam być szafiarką przez duże Ą), bez podkładu na ryjku, bo po co mi. Teraz połowę mojego mózgu zajmuje wielkie M. M jak matura. Na inne M jak miłość, malowanie czy małosolne ogórki zwyczajnie nie znajduję czasu.
Wraz z nowym rokiem szkolnym przyszło do szkoły sporo ludu. No tak, uroczy rocznik 96. W sumie moja szkoła z tego słynie. Trzy czwarte to takie dzieci z dobrych domów, lans, vansy, cąwersy, rejbany, spódnice z firany i takie cudności. A 1/4 to takie myszki z niewiadomolandu, wystraszone i w okularkach. Przyzwyczaiłam się, choć w wyższych rocznikach tego nie było. Ludzie tak nie nasiąkali tym okropnym czymś.
Nie wiem, jak w innych szkołach, ale w mojej podstawa programowa rzuciła się tym ludziom na główki. To, że wykreślili z ichniejszego programu nauczania procenty, ułamki, bryły obrotowe i funkcje liniowe czy inne ważne pierdoły, nie usprawiedliwia ich, że po prostu (co męczy klasy trzecie i drugie) NIE POTRAFIĄ CHODZIĆ PO SZKOLE. Przejście z klasy do klasy na przerwie, zwłaszcza przy wejściu głównym na parterze - wyczyn godny jakiegoś greckiego herosa. Teraz nie jest zimno, drzwi są otwarte na oścież, oba skrzydła. Mam nadzieję, że do grudnia nauczą się chodzić. Nie chcę się kulać po szkole w nausznikach i z płaszczem na ramionach. Rok temu nie było takiego problemu. Ten rocznik jest wyjątkowy. NAPRAWDĘ mnie nie obchodzi dlaczego stoisz godzinę, zamiast normalnie wziąć swoją dupcię i wyjść. Naprawdę nie musisz czekać na koleżankę, blokując całą grupę za tobą, bo naprawdę W TEJ CHWILI musisz jej powiedzieć, że widziałaś Wojtka, brata Tomka, kuzyna Adama w tym Rossmannie koło Kauflandu a nie tym przy Netto. I że to było w zeszły wtorek. "Przepraszam" mówię tylko do ludzi ze starszych roczników, kiedy ich potrącę.
Ale ta płynność nie jest tylko przy wchodzeniu. Pozdrawiam pewną dziewczynę, która wrzuciła w największym zatłoczeniu w łazience torbę do umywalki i wyciągnęła sobie grzebień, puderniczkę i woła do koleżanki, która zrobiła to samo w umywalce obok "Te włosy to związać, czy tak zostawić?". Na marginesie: w tej łazience umywalki są trzy. Tak trzy.
Mogłabym dłużej ponarzekać, że jest mi tak niedobrze i źle, ale po co. Lepiej nie będzie. A szalonyyyy rocznik 96 muszę tolerować. Podobno młodsi są jeszcze gorsi, ale nie będzie mi dane ich spotkać, super.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Każda kropka

Jest tyle miejsc na świecie, w których się toczą dramaty. Nigdy nie dowiemy się jakich spraw strzegą okna, witryny sklepowe i kamienie naszych ulic. Bo czyniąc zło, robimy to ukradkiem, pozwalamy, aby rozpełzło się jak pleśń pod tapetami, wcisnęło w zakamarki na naszych schodach, aby obkleiło niewidoczną warstewką drzwiczki od szafek. Tymczasem dobro rozdajemy ostentacyjnie, lubimy kiedy inni patrzą na nasze wysiłki. Leży to w ludzkiej naturze. Obnoszenie się z tym jacy to my nie jesteśmy dobrzy, jacy wspaniali. Tymczasem niektórzy myślą, że rozdawanie nawet najmniejszego dobra może odmienić świat. Że ustępując miejsca staruszce w autobusie zlikwidujemy to, co powiedzieliśmy w złości do znajomego, którego nie lubimy, to że oszukaliśmy w zeznaniu podatkowym, że nie oddaliśmy pożyczonych dwudziestu złotych cioci. To są pierdoły, ale oddzielmy czynienie dobra od naprawiania zła. Bo nie wystarczy zamaskować złe, aby ukryć to, co siedzi wewnątrz nas i rozprzestrzenia się jak zaraza. Czasami trzeba odrzeć bezlitośnie z ochronnej otoczki brudne sprawy, wywlec je na światło dzienne i oczyścić.
Bo my jesteśmy takim narodem, nie zabiłem, nie ukradłem, nie uderzyłem, to jestem dobry. A "drobne" sprawy, ilekolwiek ich by nie było, nie mają znaczenia.
Czasami to, co dla nas nie ma znaczenia, dla innych może być przeogromne.
Więc zamiast przerywać komunikat radiowy słowami "Kolejni debile pchają się gdzie mogą!" (albo inne takie) wysłuchajmy kogoś do końca, spróbujmy chociaż go wysłuchać, a dopiero potem oceńmy, zacznijmy się śmiać z głupoty, pomyślmy co MY byśmy zrobili, bo to nie prawda, że nigdy nic nie możemy zrobić. Nam się nie chce, no tak, rączki są przywiązane. Oczka są zasłonięte. W uszkach mamy zatyczki. To nas nie  dotyczy, ja nie mogę, bo <tutaj referat>
Łatwo się ocenia cudze błędy, cudze sprawy. Ocenia się łatwo, nie trzeba nawet znać prawdy aby ocenić. Do każdego wydarzenia można wymyślić historyjkę łzawą? sensacyjną? wzruszającą? Proszę bardzo, miejsc do przyspawania tyłków, skąd będziemy oceniać, co robią inni jest jeszcze wiele, wiele zostało. Ale chodzić z przyspawanym krzesełkiem do dupy jest trudno, więc nie próbujmy tylko obserwować. A jak już chcemy obserwować, róbmy to z klasą. I to, że my nie mamy marzeń, nie znaczy że możemy krytykować cudze.
Każdy z nas ma takie słowa, wypowiedziane przez innych, które go zmieniły, nieważne. Nadały mu charakter, pozwoliły znienawidzić rodzeństwo, rodziców, pokazały szczęście, wzmogły niezadowolenie z życia... Każda opinia, każda krytyka niesie ze sobą następstwo. Składamy się z tych ocen, które nam dali, z tych słów, którymi nas określili. Każda kropka w tekście o nas może być kolejnym sztyletem, albo i kolejnym kwiatem składającym się na wieniec pogrzebowy. Z kropek ciężko jest się otrząsnąć.

niedziela, 19 sierpnia 2012

W miejscu, o którym tylko ja słyszałam

To wszystko jest takie poplątane. Za bardzo i nie potrafię tego ogarnać z niczyją pomocą. Zawsze byłam sama. Te wszystkie przyjaźnie czy znajomości były bo były. Z jednej strony ogromnie angażuję się w każdy związek uczuciowy czy znajomość, nie potrafię ustrzec się przed tym, aby on mnie nie zniszczył. Zniszczona byłam dwa razy. Po pierwszym podnosiłam się długo, aż za długo. Bo jak się nad tym zastanowić, to dłużej trwało podnoszenie się i ponowne opadanie, niż sam "związek".
I tak się dzieje, powroty, płacz, nocne lamentowanie. Potem jak się po tym podniosłam, byłam zimną suką i starałam się nie zauważać niczego, nie rozmawiać o tym. Zapomniałam.
I nie myślałam, że ponownie dam się nabrać na takie chytre zagrania mojego serca. Myślałam, że już poharatane, z bliznami, które ledwo się wygoiły i trzeba ich pilnować, jeszcze ma siłę zakochać się. Ale zakochać się tak szaleńczo, tracąc głowę, tracąc rozum. Przy pierwszych spotkaniach, pierwszych rozmowach nie czułam, że ten grunt pod moimi stopami jest taki niefajny. Nie myślałam, że się zatopię, że będę musiała przeżywać wszystko na nowo. Inna historia, inni ludzie, inne okoliczności. Ale schemat ten sam. Najpierw się tego wypieram, bo JA przecież osoba inteligentna, nieulegająca emocjom nie może się zakochać, absurd albo co. A potem powoli, powoli wnika we mnie ta siła, przez co zapominam o wszystkim, co sobie kiedyś obiecałam. Bo myślę sobie, że to taki figiel losu, że JA mogę być szczęśliwa. I nie zauważam jak to mnie niszczy. A potem stały schemat.
I najgorsze, że ja nie mam kogo obwiniać. Każda bezsenna noc, każde miejsce, w którym byłam, każdy przedmiot, dźwięk przypomina mi jak bardzo byłam szczęśliwa. I jak bardzo zakochana.
Nadal jestem zakochana, ale szczęście się ulotniło.

A teraz wrzesień, nie chcę go. Bo od tej pory wszystko się zmieni. Teraz mogę przykryć się kocem, zaparzyć herbaty, puścić dołującą muzykę i o... Wmawiać sobie, że kiedy wrócę do szkoły po wakacjach wszystko będzie tak samo, nic się nie stanie. Że mnie zmiany nie dotyczą.
Ale nie. I się boję, bo zostawię wszystko, co kochałam. Każda plama na podłodze będzie mi przypominać o tym wszystkim. O tych wszystkich słowach, które nie wypowiedziałam przy nim, bo się bałam, bo sie wstydziłam. Ale gdybym mogła cofnąć czas, wiem, że niewiele bym zmieniła. Żałosne. Ale boli mnie jedno. Nie będę miała czasu we wrześniu nawet usiąść i po ludzku POPŁAKAĆ sobie, bo nie będę miała czasu. Bo przecież wszyscy wymagają ode mnie odpowiedzialności. I ludzie twierdzą, że nie mam takich problemów, aby móc czuć się smutną. Twierdzą, że mam za dobrze. No wiecie, jedynaczka, ma oboje rodziców, więc to że narzeka... W dupie jej się poprzewracało!

Nie mam w życiu szczęścia. Ale sama sobie go nie daję, odtrącam ludzi. Znaczy się... Mam w sobie coś takiego, że kiedy rozmawiam z kimś pierwszy raz, to jest fajnie, ludzie lubią mnie, szybko się otwieram. Ale kiedy zbaczamy na prywatny grunt, zaczynamy rozmawiać, a wręcz filozofować, to robi się niebezpiecznie. I uciekam. Zostawiam wszystko, obrażam się, pokazuję fochy, aby udowodnić, że nie jestem warta przyjaźni. Że taką osobą jak ja z nadmiernie poplątaną wyobraźnią i psychiką, która pokazuje jej różne historie niewarte opisania, że mną nie warto się zajmować. Bo naprawdę wiele walczyłam o to, żeby mieć "twardą dupę". W szkole się nie popłaczę, w domu się nie popłaczę, ale kiedy nadchodzi noc, wraz z nią koszmary. To z mojej poduszki można wyciskać łzy.
Ale sobie radzę, po prostu. Naprawdę potrzebuję kogoś na stałe, z kim mogłabym dzielić moje myśli. Bo samemu być jest fajnie, do pewnego momentu. Bo czasami traci się punkt odniesienia. I wtedy białe zmienia odcień...

wtorek, 7 sierpnia 2012

Stary i wspomnienia

Wzięło mnie na rozmyślania, bo dzisiaj przejeżdżałam koło mojej szkoły, wrócę do niej trzeciego września, ale naprawdę... Dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę, jak JA OGROMNIE JĄ KOCHAM. Tak, kocham. To dobre określenie.
Każdy ma takie miejsce, w którym czuje się nieco lepiej. I choćby waliło się i paliło i wszystkie kosmiczne siły zawarły koalicję przeciwko tobie, bliskość tego miejsca wzrusza. I pozwala się cieszyć, bo HEJ jestem tutaj.
Ile ludzi - tyle opinii o tej szkole, ale ja ją kocham. Kocham całym serduszkiem. Ale z kochaniem jej było jak z przystojnym chłopakiem. Mijasz go codziennie, jakby ktoś cię zapytał o to. "Tak. Jest ładny. Ale nie dla mnie". Zaprzeczasz, ale potem nagle pach! I toniesz, nad tobą trzy metry wody. Ciężko się wynurzyć, choć jeszcze kilka tygodni wcześniej stąpałaś po lodzie. Nie zdawałaś sobie sprawy z kruchości tego lodu. Myślałaś, że swobodnie możesz się utrzymać, bo to nic takiego. Nie widziałaś tych okropnych morskich stworzeń i hybryd dla których to miejsce jest i domem, i piekłem. Nie zdawałaś sobie sprawy, że lód jest TAK kruchy i słaby. I nie zdawałaś sprawy sobie z własnej nieumiejętności pływania. Czasami jednak okazuje się, że w wodzie, otoczona tym wszystkim, też jest życie. A ze wszelkimi potworami, które do tej pory były elementem nocnego koszmaru, też można się zaprzyjaźnić. I z czasem pokochać. I... nie chce się wracać, tam. Trzy metry wyżej.  Bo już należymy to tego świata. To już nas pochłonęło.
Ostatni mój rok w tej szkole. Czasami naprawdę zadroszczę mojej Mamie, która miała prawo (tak właśnie: prawo!) chodzi tam cztery lata.
Ile ludzi - tyle opinii. Słyszałam już różne. Zacznijmy od mojej Mamy. Podobno w "jej czasach" jak się spotykało bardzo oryginalnie ubranego człowieka, wiadomo było, że chodzi tam. Nie zmieniło się to. Ale naprawdę kocham tę wybuchową mieszankę ludzi. Kujony, hipsterzy... A wszyscy przy tym wykazują jakąś solidarność, mimo że normalnie przyklasnęli by na pomysł wbicia ostatniej szpilki w serce. Takie życie, tacy ludzie. Jak ich nie kochać?
Nadal, kiedy jestem na zakupach gdzieś z moją mamą i spotykam kogoś znajomego. "Ta dziewczyna chodzi do mojej szkoły" "To widać". Dziękuję.

Sporo miesięcy w tej szkole spędziłam, ale uprzedzę, nie czuję się ekspertem od niej. Wszystko co opisuję, opisuję w sposób obiektywny.
Atmosferę w tym miejscu tworzą uczniowie. Naprawdę, pierwszego dnia po rozpoczęciu byłam zdumiona tym, jak zupełnie mi obcy ludzie, których nigdy w życiu nie spotkałam (albo spotkałam na zasadzie w kolejce w Tesco), potrafią wytworzyć tak magiczną atmosferę, w którą dosłownie się wchłonęłam. Skrajni indywidualiści, ludzie z mocnymi nogami i twardą dupą, ludzie mający poglądy, walczący aby mieć „jakąś” przyszłość. A jeśli taki nie jesteś, spokojnie, ta szkoła Cię ukształtuje. Ukształtuje w sposób niezwykły. Bo nie zabierze Ci Twojej indywidualności, ale ją podbuduje. Nauczy otwartości, tolerancji, odpowiedzialności za słowa, a doświadczenie zdobyte w tej szkole jest cenne. Wydawać by się mogło, że taka mieszanka ludzi o skrajnych poglądach, z poczuciem wysokiej wartości siebie, mających poważne życiowe plany, kiedyś eksploduje. I eksploduje każdego dnia, a eksplozje nadają rytm, nadają siłę tym starym murom.
Oj! Gdyby te mury umiały mówić, ile by ciekawego opowiedziały! Czasami zastanawiam się jak o tego nadmiaru informacji nie pękną. One jednak dzielnie wytrzymują potoki słów o mitozie, termodynamice i dynastii Habsburgów. I nie są zmęczone.

Ta szkoła jest czymś więcej niż szkołą. Nie chcę używać określeń, że ta szkoła to "opoka" w smutnym i szarym świecie, bo bym skłamała. Bo sama mam dni, że jej NIENAWIDZĘ i mam dziwne pomysły, w mojej głowie pojawia się śmieszny film, gdzie zapalniczki i coś łatwopalnego grają główne role. Ale nie. Za wiele zawdzięczam tej szkole, aby coś jej zrobić. Bo powiedzcie mi czy w którejś innej szkole uczniowie umawiają się na facebooku, aby na głównej przerwie stanąć ogromną grupą w holu przed sekretariatem i tańczyć kankana? Czy znacie szkołę, gdzie uczniowie śpiewają całą gromadą, schodząc ze schodów z ostatniego piętra w czasie przedświątecznym "all I want for Xmas is you"? Czy znacie szkołę w której uczeń zwiewa ze szkoły na minutę przed swoim terminem matury ustnej z polskiego i szukają go nauczyciele, rodzice, policja? Znacie jakiegoś nauczyciela, który do czyszczenia tablicy używa mieszaniny alkoholi, którą sam zrobił? Znacie szkołę, w której po dzwonku na przerwę piętnastominutową korytarze świecą pustkami, bo 3/4 ludu wybywają na palarnię albo do Lidla mimo że jest zakaz? A to tylko ułamek procenta z powodów, dla których ta szkoła (dla mnie) jest magiczna.

Zostawiłam w tej szkole kawał serca. I da się przeżyć, że na matematyce wypadają okna z ram, a niektórzy nauczyciele traktują cię jak ostatniego debila i próbują ci coś udowodnić, i rzucają nonsensowne frazesy "jak coś się nie podoba, to wiecie gdzie jest sekretariat", bo ta szkoła jest jak sinusida. Albo jest super, że się wznosimy pod chmury, albo tak dennie, że nie wiemy co powinno się zrobić. Ale jest jednak znacznie więcej tych dobrych chwil. Im dłużej chodzę do tej szkoły, tym mniej rzeczy mnie dziwi. Ta szkoła nie tylko ma za zadanie „wykształcić” ale i „nauczyć”.
Osobiście: uwielbiam tę szkołę. Uwielbiam dziedziniec z drzewami, murkami do siedzenia. Z Lidlem w pobliżu. Z hałasem dochodzącym z ulicy, z zapachem spalin, z muzyką z radiowęzła, z ludźmi, ze wszystkim.
 I o.  Każdy absolwent mógłby o nim napisać pokaźną książkę a i tak nikomu z nich nie udało by się opisać chociaż w połowie tego, jaka ta szkoła jest. A nawet jeśli: czy warto? 


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Marudny człowiek

Jest tak potwornie gorąco, że normalnie czuję jak mózg mi się gotuje. Coś strasznego. I nawet nie mam się komuś wyżalić. Przykład? Oglądamy z tatą prognozę, zapowiadane powyżej trzydziestu. Tata: "Super! Tak ma być, niech będzie jak najwięcej!" Mama: "No nareszcie trochę słoneczka!" Trochę? Litości, naprawdę. Lubię wysokie temperatury, ale nie kiedy po wyjściu na pięć minut na zewnątrz wracam zlana potem z włosami przyklejonymi do twarzy i wypijam dziennie duży dzbanek wody. Naprawdę, nie wiem skąd mi się wzięła niechęć przylejania się za każdym razem do siedzenia i bólu głowy po każdym dniu, kiedy muszę spędzić dłuższy czas na zewnątrz. Może Wy wiecie? Mam ochotę czasami naprawdę zapakować rodziców w karton i wysłać ich do Włoszech. I niech zabiorą ze sobą te upały, skoro je tak bardzo kochają.
A tak w ogóle byłam dzisiaj w bibliotece, oł. Sukces jak dla mnie. Ale naprawdę. Nie wiem jak to się dzieje,   na świecie jest tyle ciekawych książek. Każdego roku wychodzą ich tysiące, jeżeli nie miliony. I znajdują się one we wszystkich miejscach tylko nie w mojej Bibliotece publicznej. Kocham to, normalnie. Niech mnie ktoś przytuuuuuuuuuuuuuuuli!
No ale czytam, coś co wiem, że mi się totalnie nie spodoba, ale czy to ważne?
A tak w ogóle to tracę życie. Jak zawsze. Misja z cyklu: masz dużo czasu i dużo pomysłów do zrealizowania, ale najlepiej, Nikola siedzieć na dupci i nic nie robić. Od ostatnich wakacji jestem mistrzem. Wcześniej można mnie było wyciągnąć na rowery/colę/po prostu posiedzieć na kortach ze znajomymi, teraz. Hehe, nie wyobrażam sobie. Już nie ten etap. I naprawdę, zadziwia mnie fakt, że nie brakuje mi tego.  Taaaak. Dlaczego ja to kocham? Nauczyłam się "odpoczywać" na zasadzie nicnierobienia. Po prostu, nie mam na nic siły, nie mam na nic ochoty.
Żałosne, taak. Owszem. Ale cieszę się tym stanem póki mogę, magiczna data trzeciego września już bliziutko. Potem nawet nie będę pamiętać jak nazywa się moja babcia. Chyba powinnam sobie zapisywać takie rzeczy w kalendarzu.
Ale chcę wrzesień, mimo że wiem. To będzie koniec pewnego okresu mojego życia. I wszyscy będą wymagać ode mnie ODPOWIEDZIALNOŚCI i INTELIGENCJI i ZACHOWYWANIA SIĘ JAK DOROSŁY. Nie byłam jakoś wybitnie rozrywkowym dzieckiem, nie zlatywałam z trzepaka osiem razy na dzień, nie siedziałam do dwudziestej na podwórku z gromadą równie popieprzonych dzieci, nie rzucałam jabłkami w koty, ani nie gotowałam dżdżownic w deszczówce (powiedzcie to cztery razy szybciej!). Ale dorosłości się trochę obawiam. Bo to JUŻ teraz.
Ten okres jest chyba najgorszy i najfajniejszy zarazem. Esencja. Jakby ktoś przepuścił przez sączek moje życie, odlał to co niepotrzebne. Wszystko i to skumulowane do granic. Potem będzie tylko gorzej i gorzej...
Niech mnie ktoś przytuuuuuli! *again*

niedziela, 5 sierpnia 2012

O pewnych kwestiach nieistotnych

Do pewnych rzeczy należy dojrzeć. Niektóre pomysły muszą przeleżeć dobre kilka miesięcy zanim ujrzą światło dzienne. Tak trzeba, przynajmniej... W moim wypadku pisanie bloga nie będzie terapią. Nie będzie modą, bo wszyscy mają bloga I DLACZEGO JA MAM NIE MIEĆ. Nie odchudzam się, tworzę mało. Pisać lubię, zwłaszcza krótkie teksy. Ale blog. Jest, bo jest. Dochodzenie do niektórych spraw nie jest konieczne.
Pora zacząć. Nie jest to żaden przełom w moim życiu. Nie jest to pomysł na zarabianie pieniędzy. Czasem przychodzi moment i ten moment przyszedł i dla mnie. Postanowiłam pisać.
Jestem jaka jestem. Słyszę marudzenia rodziny, nauczycieli na swój temat. Ale sama musiałam do tego dojrzeć, aby móc powiedzieć, że jednak jestem dumna, z tego KIM tak naprawdę jestem. Wiem, kim chcę być. I żadna z moich cech w osiągnięciu tego mi nie przeszkodzi. Wmawiam sobie, że jestem silna, czy jestem? Tego nie wiem. Nie wiem, jakie wydarzenie może wywrócić moje życie "do góry nogami", sprawić, że się zmienię.
Przerwałam pisanie i wpatruję się w wycięte z gazety zdjęcie przyczepione do tablicy korkowej. Fragment miasta, zbliża się wieczór. Ta ulubiona pora dnia, którą kocham, może nie ponad wszystko. Ale zawsze wydawała mi się najbardziej pozytywna. Wiecie, jest taki moment, kiedy dzień powoli zaczyna robić się wieczorem. Jest jeszcze widno, ale najgorszy upał zelżał. Wszystkie kamienie, z których zbudowane jest miasto, oddają do atmosfery taki intensywny klimat. To się czuje. Niebo jest beżowofioletowe, jest zimniej. Czuję się wtedy śpiąca, ale wyglądam przez okno. Widzę te cudowne cienie, tę zachwycającą grę świateł i czuję magię, czuję klimat miasta.
Dorzućmy do tego stare kamienice w kolorach brudnego beżu przykryte czerwonorudymi dachami. Dorzućmy szare chodniki, powoli zapalające się światła w oknach, granatowoszare cienie na szybach wystawowych i chmary jaskółek krążących nad najwyższymi budynkami. Dorzućmy, proszę bardzo, rzeźbione w misterne ornamenty balkony, czerwone pelargonie zwisające z lamp ulicznych i nic tylko zakładać buty i wyjść na spacer, zagłębić się w tę magię i usiłować ukraść jej trochę dla siebie.
Rozmarzyłam się.
Taki klimat.